czwartek, 12 września 2013

Początki lektorskie - Maciej Jabłoński

         Zacznijmy od tego, że głosem fascynowałem się od zawsze. Od kiedy wyartykułowałem pierwsze wyrazy. W tej sprawie muszę polegać na opinii rodziców, trudno bowiem o głębszą analizę, gdy ma się kilkanaście miesięcy. Potem działałem już nieco świadomiej. Oczywiście nie będę zanudzać opowieściami o wygrywanych konkursach recytatorskich w szkole etc. O tym pisze każdy. Ale faktycznie – ja uwielbiałem krztusić zdania na głos. I śpiewać. Wprawdzie nie śpiewania dotyczy temat, ale poruszę dalej i tę sprawę, bo ona się z moim lektorowaniem wiąże.
Mogę się uważać za szczęściarza. Mimo pewnych ortodontycznych wad, moja dykcja rozwinęła się prawie bez zarzutu. To duży atut, bo nie każdemu starcza motywacji, by eliminować błędne nawyki. Z doświadczenia dodam jednak, że praca nad dykcją (jeśli tylko nie ogranicza nas biologia) bywa łatwiejsza i przynosi szybsze efekty niż praca nad barwą. Poprawianie dykcji to czysta mechanika. Wykonywanie ćwiczeń w odpowiedni sposób, systematyczność, trzymanie się w ryzach, a potem – nowy nawyk.  Tymczasem barwa głosu – to my sami; nasza anatomia, nasz charakter, nasze emocje, wrażliwość….. Niełatwo zmienić siebie. Filozofuję, prawda? Ale uwierzcie mi, że mam prawo tak pisać, bo sam pracuję nad swoim głosem od wielu lat. Od jakiegoś czasu także szkolę między innymi tych, którzy chcą głosu używać zawodowo. I oni też już zrozumieli na czym polega trudność. Może jeszcze coś na ten temat popełnię. Teraz – do głównego wątku.  
Studiowałem w Akademii Muzycznej w Warszawie, a po magisterium była telewizja. Potem druga, trzecia, czwarta. I znowu miałem szczęście.  Szkoliłem się u  najlepszych logopedów i fachowców od interpretacji tekstu: śp. Stanisława Młynarczyka (guru wszystkich logopedów). Joanny Luboń, Katarzyny Szczepańskiej i Marii Bończyk – z którą pracuję do dziś. Telewizje dały szanse czytania większych i zupełnie innych form niż tylko materiały informacyjne (np. filmy dokumentalne, autopromocje). Ale nie wydeptały takiej „rasowej” lektorskiej ścieżki. Wciąż byłem traktowany jako prezenter, który ma fajny głos i coś tam czyta na boku, no ale lektor….. to jest, panie, lektor. Nie chcę wylewać żółci,  jednak z racji wieku, podzielę się kolejną, maleńką refleksją. To jeden z tych zawodów, gdzie nie zawsze decydują umiejętności. Liczy się przebieg lat na rynku i etykietka.  Zawód „lektor”…. Kimże on właściwie jest? Czy jest Państwowa Wyższa Szkoła Lektorów? Nie ma.  Po co więc to piszę? Bo wprawdzie bardzo trudno przeniknąć do tego kręgu, ale też każdy ma szansę. Jak zacząć?
         Załóżmy, że mamy świetny głos (w naszym przekonaniu), ale żadnej „podpórki”. Jesteśmy jak biała kartka. Dobrze byłoby wydać kilka złotych i umówić się ze specjalistą – logopedą, który szkoli dziennikarzy radiowych oraz telewizyjnych. Nie chodzi tu wyłącznie o wady wymowy lub potwierdzenie ich braku. Melodia, tempo, praca oddechem, interpretacja – to wszystko ma ogromne znaczenie. Dobrze byłoby także popraktykować w jakiejś rozgłośni radiowej. Doprowadzić do sytuacji, gdy ktoś w końcu wpuści nas na antenę. Tzw. DJ – to zawód, który może otworzyć drzwi do wielu lektorskich studiów nagraniowych. Szerzej, niż np. dziennikarz telewizyjny. Jeśli nawet nie uda nam się dobić do tego poziomu, to możemy poprosić realizatora dźwięku, by po godzinach nagrał nas na próbę. Przygotujmy demo i je przeczytajmy (np. Nazywam się Jan Maria Rochowicz, pracuję w radiu XXX.fm. Polecam swój głos) oraz kilka fragmentów np. serwisu informacyjnego, prozy etc. To bardzo ważne, bo realizator nagra nas profesjonalnie i ustawi charakterystykę mikrofonu, która sprawi, że nasz głos będzie atrakcyjniejszy.
         No i potem rozpoczyna się walka. Wierzcie lub nie – sam tak zaczynałem, choć, jak pisałem, miałem już jakieś doświadczenie przed mikrofonem i kilka plików audio w laptopie. Nie były to jednak reklamy – i w tym sęk.
Kiedyś myślałem, że nie będę czytać reklam. Że się nie nadaję, że to tylko dla Orłów, że ewentualnie dopiero, gdy osiągnę szczyt. Faktycznie, najlepsze reklamy telewizyjne nagrywają najwięksi (np. Knapik, Ferenc, Brzostyński). Ale od tego też się zaczyna. Reklam (inaczej spotów) w całej Polsce tworzy się mnóstwo. To najszybsze i najprostsze źródło utrzymania dziesiątek baz głosowych.
Robimy więc research i szukamy takich baz, w których nie ma słynnych głosów i które działają raczej lokalnie. Dzwonimy, piszemy i proponujemy własne usługi. Koloryzujemy, uprawiamy fachową autopromocję. Potworne to co piszę, ale prawdziwe. W końcu gdzieś trafiamy i czekamy zagryzając wargi na pierwsze zlecenie. Jest. Po nagraniu prosimy o gotowy spot, w  celu….. prywatnym. Mamy ! Jest już pierwszy plik do CV. Po uzbieraniu kilku, możemy znowu sięgnąć do listy researcherskiej i ośmielić się zaproponować usługi ciut większym, wysyłając nasze osiągnięcia audio. Tak zaczynało wielu z nas, chyba, że mieli szczęście znać kogoś, lub kogoś kto zna kogoś.
Napisałem wyżej „po nagraniu”. No właśnie, to osobny wątek. Dziś lektorzy spoza ekstraklasy (i znowu Ferenc, Knapik oraz im podobni) muszą dysponować własną kabiną nagraniową i nagrywać na własną rękę. Brzmi groźnie i zniechęcająco (potwornie drogi sprzęt, jak się do tego zabrać etc.), ale nie taki diabeł straszny. Postęp technologiczny na szczęście wiele ułatwił – i finansowo i logistycznie. Zdziwicie się, ale lektorzy (przepraszam koledzy, że może trochę za bardzo zdradzam tajemnice naszego zawodu) nie inwestują dziesiątek tysięcy w budowę własnego studia. To podobnie jak z działającymi na wolnym rynku operatorami filmowymi. Można znaleźć świetnie spisujący się sprzęt za rozsądne pieniądze. Tylko trzeba czytać, czytać, czytać i konsultować się z tymi, co mają doświadczenie.
Napisałbym o tym szerzej, ale wierzę, że ktoś za mnie to zrobi. Ja natomiast idę czytać i śpiewać. Wspomniałem o tym ostatnim. Nauka śpiewu też bywa w zawodzie lektora przydatna. Nie jest konieczna, ale to wspaniała higiena i gimnastyka strun głosowych.
Chcecie sprawdzić efekty? No, to posłuchajcie. I trzymam kciuki za wszystkich początkujących.


                                                        Maciej Jabłoński      

5 komentarzy:

  1. Pracuję głosem, ale nigdy nie miałem żadnej fuchy jako lektor, więc odrobinę będę się wymądrzał. Wydaje mi się, że jest jeszcze jeden zasadniczy problem przy przebijaniu się w tym zawodzie. Zauważyłem, że kiedy już zdarzy mi się oglądać film z tym dziwnym głosem powtarzającym w naszym języku teksty aktorów, to jest dla mnie irytujące, jeśli głos jest nowy... Tzn. te dwa, trzy głosy do których jestem przyzwyczajony stały się dla mnie właściwie niesłyszalne. Nie zwracam na nie najmniejszej uwagi. Przypuszczam, że to też spora przeszkoda podczas przechodzenia do ligi największych i najsławniejszych w tym fachu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cóż… początki lektorskie bywają trudne. Mam ogromny szacunek do tego zawodu… Ostatnio do spotu reklamowego w radiu wynająłem to studio lektorskie https://lektoring.pl/ . Podczas przeglądania ich strony posłuchałem fragmentów nagrań jej czołowych lektorów, z którymi firma współpracuje od początku swego istnienia…. A co najważniejsze - od konkurencji, którą po części stanowią dla studia inne banki głosów, firmę wyróżnia przejrzystość umów i cenników.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wydawałoby się, że jak się ma dobry głos to wystarczy, żeby osiągnąć sukces. Ale teraz rynek lektorów tak się nasycił, że trzeba jeszcze mieć siłę przebicia. Istnieje mnóstwo banków głosów, takich jak ten https://bankglosow.com
    W takiej bazie lektorów jest kilkadziesiąt głosów - to chyba najlepiej pokazuje jak duża jest konkurencja w branży.

    OdpowiedzUsuń
  5. Super wpis muszę przyznać! Jestem pod wrażeniem

    OdpowiedzUsuń

Komentarz