Zacznijmy od
tego, że głosem fascynowałem się od zawsze. Od kiedy wyartykułowałem pierwsze
wyrazy. W tej sprawie muszę polegać na opinii rodziców, trudno bowiem o głębszą
analizę, gdy ma się kilkanaście miesięcy. Potem działałem już nieco świadomiej.
Oczywiście nie będę zanudzać opowieściami o wygrywanych konkursach
recytatorskich w szkole etc. O tym pisze każdy. Ale faktycznie – ja uwielbiałem
krztusić zdania na głos. I śpiewać. Wprawdzie nie śpiewania dotyczy temat, ale
poruszę dalej i tę sprawę, bo ona się z moim lektorowaniem wiąże.
Mogę się uważać za szczęściarza.
Mimo pewnych ortodontycznych wad, moja dykcja rozwinęła się prawie bez zarzutu.
To duży atut, bo nie każdemu starcza motywacji, by eliminować błędne nawyki. Z
doświadczenia dodam jednak, że praca nad dykcją (jeśli tylko nie ogranicza nas
biologia) bywa łatwiejsza i przynosi szybsze efekty niż praca nad barwą.
Poprawianie dykcji to czysta mechanika. Wykonywanie ćwiczeń w odpowiedni
sposób, systematyczność, trzymanie się w ryzach, a potem – nowy nawyk. Tymczasem barwa głosu – to my sami; nasza
anatomia, nasz charakter, nasze emocje, wrażliwość….. Niełatwo zmienić siebie.
Filozofuję, prawda? Ale uwierzcie mi, że mam prawo tak pisać, bo sam pracuję
nad swoim głosem od wielu lat. Od jakiegoś czasu także szkolę między innymi
tych, którzy chcą głosu używać zawodowo. I oni też już zrozumieli na czym
polega trudność. Może jeszcze coś na ten temat popełnię. Teraz – do głównego
wątku.
Studiowałem w Akademii Muzycznej w
Warszawie, a po magisterium była telewizja. Potem druga, trzecia, czwarta. I
znowu miałem szczęście. Szkoliłem się
u najlepszych logopedów i fachowców od
interpretacji tekstu: śp. Stanisława Młynarczyka (guru wszystkich logopedów).
Joanny Luboń, Katarzyny Szczepańskiej i Marii Bończyk – z którą pracuję do
dziś. Telewizje dały szanse czytania większych i zupełnie innych form niż tylko
materiały informacyjne (np. filmy dokumentalne, autopromocje). Ale nie
wydeptały takiej „rasowej” lektorskiej ścieżki. Wciąż byłem traktowany jako prezenter,
który ma fajny głos i coś tam czyta na boku, no ale lektor….. to jest, panie,
lektor. Nie chcę wylewać żółci, jednak z
racji wieku, podzielę się kolejną, maleńką refleksją. To jeden z tych zawodów,
gdzie nie zawsze decydują umiejętności. Liczy się przebieg lat na rynku i
etykietka. Zawód „lektor”…. Kimże on
właściwie jest? Czy jest Państwowa Wyższa Szkoła Lektorów? Nie ma. Po co więc to piszę? Bo wprawdzie bardzo
trudno przeniknąć do tego kręgu, ale też każdy ma szansę. Jak zacząć?
Załóżmy, że mamy
świetny głos (w naszym przekonaniu), ale żadnej „podpórki”. Jesteśmy jak biała
kartka. Dobrze byłoby wydać kilka złotych i umówić się ze specjalistą –
logopedą, który szkoli dziennikarzy radiowych oraz telewizyjnych. Nie chodzi tu
wyłącznie o wady wymowy lub potwierdzenie ich braku. Melodia, tempo, praca
oddechem, interpretacja – to wszystko ma ogromne znaczenie. Dobrze byłoby także
popraktykować w jakiejś rozgłośni radiowej. Doprowadzić do sytuacji, gdy ktoś w
końcu wpuści nas na antenę. Tzw. DJ – to zawód, który może otworzyć drzwi do
wielu lektorskich studiów nagraniowych. Szerzej, niż np. dziennikarz
telewizyjny. Jeśli nawet nie uda nam się dobić do tego poziomu, to możemy
poprosić realizatora dźwięku, by po godzinach nagrał nas na próbę. Przygotujmy demo
i je przeczytajmy (np. Nazywam się Jan Maria Rochowicz, pracuję w radiu XXX.fm.
Polecam swój głos) oraz kilka fragmentów np. serwisu informacyjnego, prozy etc.
To bardzo ważne, bo realizator nagra nas profesjonalnie i ustawi
charakterystykę mikrofonu, która sprawi, że nasz głos będzie atrakcyjniejszy.
No i potem
rozpoczyna się walka. Wierzcie lub nie – sam tak zaczynałem, choć, jak pisałem,
miałem już jakieś doświadczenie przed mikrofonem i kilka plików audio w
laptopie. Nie były to jednak reklamy – i w tym sęk.
Kiedyś myślałem, że nie będę czytać
reklam. Że się nie nadaję, że to tylko dla Orłów, że ewentualnie dopiero, gdy
osiągnę szczyt. Faktycznie, najlepsze reklamy telewizyjne nagrywają najwięksi
(np. Knapik, Ferenc, Brzostyński). Ale od tego też się zaczyna. Reklam (inaczej
spotów) w całej Polsce tworzy się mnóstwo. To najszybsze i najprostsze źródło
utrzymania dziesiątek baz głosowych.
Robimy więc research i szukamy
takich baz, w których nie ma słynnych głosów i które działają raczej lokalnie. Dzwonimy,
piszemy i proponujemy własne usługi. Koloryzujemy, uprawiamy fachową
autopromocję. Potworne to co piszę, ale prawdziwe. W końcu gdzieś trafiamy i
czekamy zagryzając wargi na pierwsze zlecenie. Jest. Po nagraniu prosimy o
gotowy spot, w celu….. prywatnym. Mamy !
Jest już pierwszy plik do CV. Po uzbieraniu kilku, możemy znowu sięgnąć do
listy researcherskiej i ośmielić się zaproponować usługi ciut większym,
wysyłając nasze osiągnięcia audio. Tak zaczynało wielu z nas, chyba, że mieli
szczęście znać kogoś, lub kogoś kto zna kogoś.
Napisałem wyżej „po nagraniu”. No
właśnie, to osobny wątek. Dziś lektorzy spoza ekstraklasy (i znowu Ferenc,
Knapik oraz im podobni) muszą dysponować własną kabiną nagraniową i nagrywać na
własną rękę. Brzmi groźnie i zniechęcająco (potwornie drogi sprzęt, jak się do
tego zabrać etc.), ale nie taki diabeł straszny. Postęp technologiczny na
szczęście wiele ułatwił – i finansowo i logistycznie. Zdziwicie się, ale
lektorzy (przepraszam koledzy, że może trochę za bardzo zdradzam tajemnice
naszego zawodu) nie inwestują dziesiątek tysięcy w budowę własnego studia. To
podobnie jak z działającymi na wolnym rynku operatorami filmowymi. Można
znaleźć świetnie spisujący się sprzęt za rozsądne pieniądze. Tylko trzeba
czytać, czytać, czytać i konsultować się z tymi, co mają doświadczenie.
Napisałbym o tym szerzej, ale
wierzę, że ktoś za mnie to zrobi. Ja natomiast idę czytać i śpiewać.
Wspomniałem o tym ostatnim. Nauka śpiewu też bywa w zawodzie lektora przydatna.
Nie jest konieczna, ale to wspaniała higiena i gimnastyka strun głosowych.
Chcecie sprawdzić efekty? No, to
posłuchajcie. I trzymam kciuki za wszystkich początkujących.
Maciej
Jabłoński